„Czyż nie dobija się koni” - Horace McCoy. Wydawnictwo Zysk i S-ka.
„Czyż nie dobija się koni” - Horace McCoy

Jedna z najbardziej przygnębiających książek jakie kiedykolwiek czytałem. A przy okazji jedna z najlepszych. Śmiało mogę powiedzieć, że to arcydzieło wyprzedzające epokę. I to przynajmniej w dwóch płaszczyznach. Ale po kolei. Horace McCoy – pisarz, dziennikarz, scenarzysta, aktor, dyrektor teatru, a także wykidajło w podrzędnej knajpce na molo słynnej kalifornijskiej plaży Santa Monica napisał „Czyż nie dobija się koni?” w 1933 roku (została wydana dwa lata później), w czasach amerykańskiego Wielkiego Kryzysu. Nazwa tego okresu w języku angielskim (Great Depression) zdecydowanie lepiej oddaje atmosferę tamtych lat. Bankructwa, galopujące bezrobocie, skokowy wzrost przestępczości, pijaństwo i narkomania, plaga bezdomności – oto obraz Ameryki przełomu lat 20 i 30-tych. I tu przechodzimy do pierwszej płaszczyzny literackiej, w której McCoy był nowatorem. Książka ma formę reportażową i niemal w całości wypełniona jest dialogami. Opisy miejsc, ludzi i samych zdarzeń są bardzo oszczędne, wręcz surowe. Daje to piorunujący efekt. Nic dziwnego, że z tego pomysłu garściami czerpali później tacy luminarze literatury amerykańskiej jak np.: Truman Capote („Z zimną krwią”), Frank O’Hara (poezje) czy Nicholas Pileggi („Cassino”).

Fabuła jest banalnie prosta. Wielki maraton taneczny, którego stawką jest (wtedy niebotyczna) kwota tysiąca dolarów dla zwycięzcy i darmowe jedzenie, zwabia setki pozbawionych środków do życia i perspektyw ludzi, którzy są przegranymi czasu Wielkiej Depresji. Rozpoczyna się obłędny, niekończący się taniec (najbardziej wytrwali uczestnicy mają przetańczyć dwa i pół tysiąca godzin). Wśród blisko stu pięćdziesięciu par rozpoczynających konkurs jest także Robert (narrator książki) i jego przypadkowo poznana partnerka Gloria...

Nie chcę zdradzać fabuły, ale muszę wspomnieć o drugiej nowatorskiej „płaszczyźnie” McCoya. Otóż, jest „Czyż nie dobija się koni?” pierwszą amerykańską powieścią egzystencjalną. Faktycznie, dzieło McCoya zawiera wszystkie cechy tej ostatniej. Bezsens ludzkiego istnienia i widmo śmierci unoszące się od samego jej początku nad bohaterami (zwracam Państwa uwagę już na pierwszy rozdział) zostają ukazane w alegorycznej figurze tańca, który choć ma z definicji przynosić radość i wyzwolenie, staje się niekończącą się torturą, w finale której wszyscy okażą się przegranymi.

Lektura obowiązkowa!

Tomasz Ogonowski